kolejny, chyba już ostatni, z cyklu: dał nam przykład stanley kubrick jak zwyciężać mamy..
(z podnagłówkiem cykl ów wieńczącym: czy wes anderson zgwałcił roalda dahla, ale zrobił mu piękne dziecko?)
jako gdyż - wzorem niegdysiejszych utyskiwań pana stephena kinga - wątpliwe czy autor tekstu ekranizowanego byłby z filmu (z filmów) zadowolony. słowo pisane traktowane jest w nim (w nich) zgoła pretekstowo i po macoszemu, z właściwą nonszalancją i należytą impertynencją; służy wyłącznie jako trampolinka dla dzikich skoków rozszalalej wyobraźni przestrzennej pana andersona; grzęźnie wreszcie i umiera niczym przydrożna furgonetka w rowie wypatrzona (trzecim) okiem jacka torrance'a w trakcie jego wakacyjnej podróży przez góry skaliste z rodziną.
ja nie lubi to jak się w kinie rzyga abecadłem na przykład, przeto mnie się podoba to andersonowskie zaoranie słowa, acz inicjatorzy zlewin pisanych mają co do nich zwykle inne plany.
cykl ów podsumowując: jestem totalnie zauroczony natfliksiarskimi klejnocikami andersona, tym bardziej, iż po Grand Budapest Hotel (moim zdaniem magnum opus andersona) mieliśmy z andersonem wyboiste przejścia. obecnie jest tak dobrze, że życzyłbym sobie, żeby anderson zabrał się za innych pisarzy i już do końca życia pichcił takie właśnie filmy krótkometrażowe.